Czarnogóra, Podróże

Hejt na Czarnogórę

8 października, 2016

 

Nie wszystko idzie zawsze zgodnie z oczekiwaniami. Przygotowując się do wakacji na Bałkanach, byliśmy oczarowani Czarnogórą. Znaczy tym, co znaleźliśmy w Internecie i przeczytaliśmy w przewodniku na temat tego malutkiego kraju. 
– Łooo Kaśka, zoba! 
– A patrz na to! 
– No, a tam jak super. 
– No i tu musimy jechać, i tu! 
– Ale będzie zajebiście! 
– Zaiste, Milordzie, przewybornie.
I co, było? I tak, i nie. Dziś kilka słów o tym, dlaczego Czarnogóra nie taka wow.

Dwutygodniowa podróż po Bałkanach miała się dla nas rozpocząć i zakończyć w Tivacie, czarnogórskim międzynarodowym lotnisku. Ze względu na ilość atrakcji, w Czarnogórze mieliśmy spędzić około połowy z przewidzianego na wycieczkę czasu. Na wcześniej zaplanowanej trasie (mniej więcej dookoła kraju) było kilka punktów trzeba-to-zobaczyć plus sporo interesujących miejsc po drodze. Jak się okazało, z wielu tych miejsc musieliśmy zrezygnować ze względu na…
Transport
Podczas planowania wycieczki wahaliśmy się, jaki sposób podróżowania wybrać. Wynająć auto? W ten sposób przemieszczalibyśmy się najszybciej. Wygodna opcja, ale droga. Postawiliśmy w końcu na autobusy i autostop. Zaczęliśmy od tego drugiego. Nie jest to mój ulubiony sposób podróżowania, ale czasami jest fajnie. Mieliśmy w pamięci stopowanie w Gruzji – zjeździliśmy tak cały kraj w dwa tygodnie, a na chętnego nas zabrać nigdy nie czekaliśmy dłużej niż piętnaście minut. Założyliśmy, że na słynących z gościnności Bałkanach będzie podobnie. Błąd. Nie było. Już w pierwszym dniu zorientowaliśmy się, że Czarnogórcy się nie zatrzymują. Co prawda udało nam się wydostać z Kotoru, ale zatrzymał się Serb jadący z synami na ryby. Później dostaliśmy się autostopem nad jezioro Pivsko. Znów zatrzymali się Serbowie. Dobrze podchmieleni i jeszcze z kratą piwa w samochodzie. Zanim się zorientowaliśmy w sytuacji, siedzieliśmy na tylnym siedzeniu starego opla z butelką Nikšićkiego piwa w ręku, pędząc sto kilometrów na godzinę w rozśpiewanym aucie, po krętej, górskiej drodze. Kierowca prowadził jedną ręką, w drugiej trzymał piwo. Wrażenia i poziom adrenaliny porównywalne z raftingiem albo lotem paralotnią.
Daliśmy sobie spokój z autostopem. Oczywiście, ktoś powie, że dałoby się tak dojechać wszędzie, ale my po prostu nie mieliśmy na to czasu. Znużeni długim bezskutecznym oczekiwaniem, przesiedliśmy się w autobusy. Niestety, poruszały się bardzo wolno, a wiele miejsc wartych uwagi znajdowało się poza ich zasięgem. Dwa razy ratowaliśmy się taksówką. Między innymi, żeby dostać się w niedostępne góry Komovi.
Łapanie stopa w Czarnogórze wymaga sporo cierpliwości…
Most na rzece Tara
Czy może mi pan powiedzieć…?
 
– …jak dojadę do monastyru Ostrog?
– No, yyy, nie wiem.
– Dojeżdżają tam jakieś autobusy? 
– Stąd nie.
– A skąd? 
– Możecie jechać do Danilovgradu, ale nie wiem czy stamtąd coś jeździ.
– Aha. Dzięki wielkie.
Mniej więcej tak wyglądała rozmowa w informacji turystycznej w stolicy. W dodatku na głównym dworcu autobusowym. Brak jakichkolwiek sensownych informacji, w dodatku niechętny ton i postawa typu nie wiem, nie mam czasu. Niestety, okazało się, że to nie był odosobniony przypadek, o czym pisałem już tutaj. Naprawdę wstyd, żeby w tak turystycznym kraju informacja dla podróżujących była na tak mizernym poziomie. Średnią zawyża trochę Park Narodowy Durmitor, gdzie przynajmniej można było się czegoś dowiedzieć. Do tego nieźle oznakowane szlaki i tablice informacyjne. Niemniej, masz jeszcze sporo do nadrobienia, Czarnogóro.

 

Sól ziemi
Jeśli ludzi są solą tamtej ziemi, to ja dziękuję, wolę smakować Czarnogórę na surowo, bez żadnych dodatków. Mieszkańcy Czarnogóry minęli się z moimi wyobrażeniami na temat bałkańskiej gościnności. Wydali mi się raczej chłodni, a często wręcz czułem się jak osoba niezbyt mile widziana, traktowana z lekceważeniem. Nie mam pretensji i tłumaczę to sobie ogromnym napływem turystów do tego malutkiego kraju. Przesyt. Nie mogą pewnie spokojnie wyjść do sklepu po bułki, żeby w drogę im nie wlazł jaki turysta. Zwłaszcza nad morzem. Rozwrzeszczani, aroganccy, rzucający euro na prawo i lewo. Pany w kurorcie. Oczywiście, spotkaliśmy też ludzi bardzo przyjaznych i życzliwych. Ogólnie jednak – klapa. Ale czy nie podobnie jest w Polsce? Też słyniemy z gościnności, ale idź czasem do spożywczaka albo mięsnego, a pani Jadzia rzuci ci na ladę kilo cebuli albo truchło kurczaka z pogardą godną największego mizantropa. Na szczęście już kilka dni później w Albanii, a następnie w Macedonii te negatywne odczucia poszły w niepamięć.
Hej, czy nie na to samo narzekaliśmy na Malcie?! Czy to może z nami jest coś nie tak? Ja się przyznaję bez bicia, najbardziej podobało mi się w górach Komovi, gdzie przez cały dzień na szlaku suma napotkanych ludzi równa była zeru.
Jedzenie

Och, jak my uwielbiamy jeść, zwłaszcza na wakacjach. W czasie podróży uwalniamy wewnętrzne bestie, na co dzień uwiązane mocnymi łańcuchami (Kasia) albo dużo mniej wytrzymałymi sznurami (Piotrek). Spora część wydatków w podróży zawsze idzie na żarcie. Wychodzimy z założenia, że jedzenie to bardzo ważna część kultury każdego kraju i zawsze staramy się popróbować jak najwięcej lokalnych smakołyków. Nie inaczej miało być w Czarnogórze. Ciekła nam ślinka na myśl o ćevapčići (grillowane mięso mielone) albo pljeskavicy (rodzaj hamburgera), intrygował nas kačamak, czyli pożywna masa z mąki kukurydzianej, ziemniaków i sera.

Na miejscu spotkał nas srogi zawód. Przez pierwsze dwa dni nie było tak źle, jedliśmy niezłe posiłki (m.in. kotlet albo lokalna ryba z frytkami), które były w porządku, ale nic ponadto. Później było tylko gorzej. Kiedy wróciliśmy z całodziennej wędrówki po górach i doczłapaliśmy się do restauracji w Žabljaku, byliśmy gotowi zjeść całą krowę i popić beczką piwa. Skończyło się tak, że nawet nie dokończyliśmy naszych porcji (wcale nie dlatego, że były za duże), a to, psze państwa, praktycznie się nie zdarza. Nasze ćevapčići były niedoprawione, zrobione z kiepskiej jakości mięsa, niesmaczne. Restauracja do najtańszych nie należała. Dobrze, że było piwo.

 Zrobiliśmy jeszcze kilka podejść w różnych miasteczkach i różnych knajpach, ale było co najwyżej poprawnie. A może mieliśmy straszny niefart w doborze miejsc? W końcu stwierdziliśmy, że lepiej zapchać się fastfoodowym hamburgerem za 2 € niż kotletem w restauracji, którzy kosztował 10 €. Nie było różnicy w jakości.

 

 

Ceny
 
Panuje słuszne przekonanie, że kraje Europy Wschodniej oraz Bałkany są albo tanie, albo bardzo tanie. Cóż, ta reguła Czarnogóry nie dotyczy. Ceny są sporo wyższe niż w Polsce. Choć Czarnogóra do Unii Europejskiej nie należy (posiada jedynie status kandydata), to oficjalną walutą jest euro. Nie wiem czy to dobrze dla tego kraju czy nie, ale wydaje mi się, że cierpi na tym jakość produktów i usług. Warto też wspomnieć, że Czarnogórcy średnio zarabiają jednak trochę mniej od Polaków.
Byliśmy przygotowani na to, że w Czarnogórze będziemy płacić więcej niż w Albanii i Macedonii, ale tak spora dysproporcja nas zaskoczyła. I jeszcze raz – stosunek jakości do cen jest w Czarnogórze rozczarowujący. Na przykład za obiad w średniej jakości restauracji (dla dwóch osób) zapłacicie ok. 20 €. Piwo w knajpie kosztuje ok. 1.50 €, ale przynajmniej jest dobre. Jeśli więc planujecie wyprawę na Bałkany, a macie bardzo ograniczony budżet, lepiej wybrać się do Czarnogóry własnym transportem, z namiotem i dając sobie spokój z restauracjami. Albo jechać do innego kraju.

 

 Budva
Prawdopodobnie najbardziej popularny kurort w Czarnogórze. Planowaliśmy odwiedzić to miejsce jedynie przejazdem. Ewentualnie. Złożyło się jednak tak, że nasz autobus z Macedonii zajechał do Budvy o czwartej rano, a samolot powrotny z Tivatu mieliśmy dopiero późnym popołudniem. Postanowiliśmy zatem trochę poplażować. Tak, zaczęliśmy o czwartej rano. Rzuciliśmy plecaki na piasek, złożyliśmy na nich głowy i… zasnęliśmy tak na jakieś dwie godziny. Obudził nas wschód słońca. Był to właściwie najprzyjemniejszy moment w Budvie. Później miasto zaczęło się budzić. Zaczęli się schodzić ludzie. Śmiesznie ciasne plaże szybko się zapełniły. Większość miejsca zajmowały leżaki do wynajęcia za 10 €. Ścisk, hałas, drożyzna. Pomimo ładnych widoków (lazurowe morze, wyspa, góry) i bardzo przyjemnej wody, już po dwóch godzinach chcieliśmy stamtąd uciekać. Typowy zatłoczony kurort nastawiony wyłącznie na dojenie turystów. Dziękujemy, ale to nie dla nas zabawa.
Mieliśmy jeszcze kilka godzin do naszego odlotu i wiecie co? Znaleźliśmy prawie całkiem pustą, malutką plażę pięć minut od lotniska. Oczekiwanie na samolot nigdy nie było przyjemniejsze.

 

 

Bonus

To cholerne słońce…

   Piotr

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply