Islandia, Podróże

ISLANDIA – dzień II

20 lipca, 2015

CZĘŚĆ I

Budzimy się w środku dnia. Słonko pomimo grubych rolet wpada do pokoju. Ale coś tu śmierdzi, bo budzik ustawiliśmy na 6 rano, a przystojniaki z Austrii jeszcze smacznie chrapią. Dociera do nas, że taki mamy klimat i jest wczesny poranek, tak jak zaplanowaliśmy. Wstajemy, lecimy do kuchni zjeść tuńczyka na śniadanie i ruszamy.

Pamiętacie wodospad pod którym sie zatrzymaliśmy? Okazało się, że jeśli podejdziemy odrobinkę pod górkę, do miejsca w którym woda zaczyna spadać, możemy wybrać się szlakiem pieszym w interior. Wczoraj było już późno i nie chcieliśmy się przeforsować od razu pierwszego dnia, dlatego odłożyliśmy to na dziś. Ci, którzy przyjechali z namiotami patrzą na nas jak na dziecko jedzące lizaka przez papierek. Dla nas to cudowne przeżycie, przedsmak kolejnej wyprawy na Islandię. Ale niedosyt pozostaje, na to musicie się przygotować! Z jakichś powodów nie można tu wprowadzać psów. Podejrzewam, że to ze względu na ochronę flory, bo na Islanii zielonych terenów nie ma zbyt wielu i każdy, nawet najmniejszy skrawek trawy jest traktowany z najwięskzą ostrożnością. Nasze organizmy nie są jeszcze przyzwyczajone do tak nagłych zmian ciśnienia i posżła mi farba z nosa. Nie wiem czemu, ale ten fakt wydaje mi się strasznie zabawny i zamiast się martwić – suszę zęby.

 

 

 

 

 

 

Czas ruszać dalej. Pierwszy przystanek dzisiejszego dnia to cypel  Dyrhólaey, który do 1918 był najdalej wysuniętym na południe punktem Islandii. Prawdopodobnie w przeszłości była to wyspa, powstała 80 000 lat temu w wyniku erupcji wulkanu. Dzisiaj można tam podziwiać wulkaniczne klify. Lokalsi przychodza tu zbierać jaja ptaków, a turyści podziwiać charakterystyczny łuk powstały w jednym ze wspomnianych klifów. Jest wystarczająco duży, żeby przepłynąć pod nim łodzią czy przelecieć awionetką. Pamiętajcie, że jest to otwór w lawie wulkanicznej – zjawisko baaradzo rzadkie – Kiedy lawa zastygnie, właściwie niemożliwe są jakiekolwiek zmiany. Ja latałam z aparatem, a Piotrek stwierdził, że skoro już jest na plaży, to trochę się poopala. W drodze powrotnej natknęliśmy się na malownicze mokradła sąsiadujące bezpośrednio z polem lawowym. Takie połączenia są jedyne w swoim rodzaju i naprawde robią wrażenie – stoimy na niewzruszonej od nie wiadomo ilu lat lawie, a przed nami podmokłe pola…

 

 

 

Główny punkt dzisiejszego dnia to  lodowa laguna Jökulsárlón, będąca częścią Parku Narodowego Vatnajökull. Powstała w wyniku topnienia lodowca (kilka metrów rocznie!). Dzięki temu możemy podziwiać pływające kawałki (albo KAWAŁY) ponad tysiącletniego lodowca, a woda w lagunie jest jednocześnie słona i słodka. Decydujemy się na wycieczkę amfibią – koniecznie chcemy obejrzeć lagunę od środka, w towarzystwie polujących fok. Czekamy 2 godziny, bo wszystkie kursy są zajęte, ale naprawdę warto! Przewodnik opowiada bardzo ciekawie, w dowcipny i łatwo przyswajalny sposób. A na koniec… Wyławia wielki kawał lodu, daje wszystkim uczestnikom do potrzymania. A potem… odłupuje po kawałeczku i daje do spróbowania. Tysiącletni, krystalicznie czysty lód. Mniam! Piotrka kopnął zaszczyt wrzucenia reszty lodu z powrotem do wody. Jeśli będziecie w okolicach laguny, koniecznie wykupcie bilety na amfibię! Laguna Jökulsárlón to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widzieliśmy w życiu. Na pewno tu wrócimy, bo nie odwiedzenie tego miejsca to grzech śmiertelny.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Po górach lodowych nadchodzi czas na jeden z najsłynniejszych wodospadów Islandii – Svartifoss, który również jest częscią tego samego parku narodowego, w którym znajdowała się lodowa laguna. Czym się wyróżnia? Nazywany jest Czarnym Wodospadem, a to za sprawą charakterystycznej czarnej skały, która go otacza. Poza kolorem ciekawy jest też jej kształt – wygląda jakby jakiś troll przyszedł z nożem i pokroił skałę. W rzeczywistości to spływajaca lawa zastygła w taki właśnie sposób. Przyznam, że po zdjęciach, kóre widziałam przed wyjazdem spodziewałam się, że wodospad będzie ogromny. W rzeczywistości nie jest aż tak wielki, ale nadal robi wrażenie. Samo otoczenie wodospadu wygląda z daleka jakby ktoś po prostu wyrwał kawałek ziemi. No i plusem jest też to, że pomimo tego, że najduje się na liście “must see” prawie każdego turysty, to nie ma tłumow – byliśmy tam sami, dzięki czemu mogliśmy w pełni cieszyć się jego pięknem, nie dzieląc się z nikim.

 

 

Ostatni przystanek na dzisiaj to jęzor lodowca Skaftafellsjökull. Trochę wspinania i łażenia przed nami, ale bez tego nie ma żadnej frajdy! Tym bardziej, że trasa wiedzie przez cudowne pomarańczowe morze skarłowaciałych drzew, a widoki zapierają dech w piersiach. Drewniana kładka wygląda, jakby prowadziła na koniec świata. Zdjęcia można robić dosłownie co minutę, z każdym krokiem odkrywamy inny aspekt otaczającego nas krajobrazu. Wszędzie biegają śmieszne nakrapiane ptaszki. Znajdujemy nawet mini jajo, które usmażyło się na słońcu i wygląda jak żelka Haribo. Sam lodowiec jest niesamowity, nigdy nie sądziłam, że lód może być tak wspaniały. Wygląda, jakby olbrzym jeździł po nim na łyżwach. Musimy usiąść i nacieszyć oczy, bo nie da się stąd odejść ot, tak. Fakt, że znów jestemy sami pośród tego wszystkiego, potęguje doznania. Następnym razem wrócimy po to, żeby wybrać się na lodowiec!

 

 

 

Po zachodzie słońca wracamy do noclegowni. Dzisiaj śpimy w domkach pod lodowcem. Jutro znów wstaniemy o 6 rano, żeby ruszyć dalej.
c.d.n.

 

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply