Islandia, Podróże

ISLANDIA – dzień VII

6 sierpnia, 2015

Dzień I
Dzień II
Dzień III i IV
Dzień V i VI

 

No i nadszedł. Był szybszy niż Roland Deschain. Był bezlitosny i brutalny. Pachniał potem i łzami. Smakował zgnilizną. Mimo to przywołał mimowolne, troszkę nostalgiczne uśmiechy na naszych twarzach. Ostatni dzień na Islandii. 

 
Po szaleństwach ostatnich dni dzisiejszy plan wydaje się wyjęty prosto z przewodnika dla emerytów i rencistów. Kilka pomniejszych atrakcji łączymy w całość i budujemy z tego plan dnia. Warunek? Nie może być zbyt daleko od Reykjaviku, bo o świcie mamy samolot. I nie może być zbyt ekstremalnie, bo od tego raftingu tak bolą mnie mięśnie, że nie mogę zmieniać biegów w samochodzie. Pierwsza atrakcja? Wspinaczka na szczyt wulkanu Eldborg! Co prawda już dawno wygasł, ale zawsze to wulkan, co nie?. Można się tam dostać około półgodzinnym spacerkiem z parkingu. Biorąc pod uwagę, że wszystko nas boli, bardzo nam się podoba opcja aktywnego, ale nie męczącego początku dnia.
Potem odwiedzamy Öndverðarnes, czyli wysunięty najdalej na zachód punkt z fajną latarnią morską. Kilka kroków stamtąd znajdują się Skálasnagi, czyli malownicze wulkaniczne klify. W przeszłości lokalsi spuszczali się tu po linach i wybierali jajka z ptasich gniazd. To dopiero sport ektremalny!
Öndverðarnes
Öndverðarnes
 lawa w okolicach Öndverðarnes

 

 Dziękujemy naszym rogatym przewodnikom za profesjonalną usługę w Öndverðarnes.
 Skálasnagi

 

 Eldborg
Każdy ma inne marzenia… Krater wulkanu Eldborg.
Radzimy odłożyć telefon obrońcom przyrody –
nie jesteśmy turystycznymi ignorantami – zdjecie jest pozowane!
Nie wolno zapominać też o podróży do wnętrza ziemi, którą odbyliśmy! Tak, tak, dobrze Wam dzwoni! Odwiedziliśmy to samo miejsce, w którym bohaterowie powieści Juliusza Verne rozpoczęli swoją fascynująca przygodę! Jaskinia nazywa się Vatnshellir i powstała 6-8 tys. lat temu w wyniku erupcji wulkanu. Zastygająca lawa utworzyła formacje, których nigdzie indziej na świecie nie obejrzymy. Lub zobaczymy je tylko w kilku innych jaskiniach na całym globie. Schodzimy 34 metry w głąb ziemi. Temperatura spada do 6 stopni Celsjusza. Jaskinia kryje wiele tajemnic, jak na przykład kwadratowa sała, która uważana jest za stół przy którym ucztują trolle. Albo szkielet lisa śnieżnego, który wpadł do jaskini kilkaset lat temu. I tak sobie leży. No i oczywiście świecące na złoto bakterie. Odkryto je właśnie w tej jaskini i jak do tej pory jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie można je spotkać. Wizytę kończy minuta w totalnej ciemności i ciszy – wyłączamy latarki, stajemy bez ruchu i słuchamy dźwięków jaskini. Ciemno, choć oko wykol. Cudnie! A na sam koniec kosztujemy zimnej, krystalicznie czystej wody jaskiniowej 🙂 Mówię Wam, lepsze od Cisowianki! Jedyna wada miejsca: zdjecia wychodzą strasznie słabe…
Co zaplanowaliśmy na sam koniec? Wodospady Hraunfossar. Tak na wypadek, gdybyśmy zapomnieli, jak wyglądają 😉 Ale wodospady nie byle jakie, bo ciągnące się na długości ok. 900 metrów i wpadające do rzeki. A na dodatek nie wiadomo właściwie, skąd się one wzięły, bo nie ma wielkiej rzeki, kóra się urywa i spada w kanion, jak to zwykle z wodospadami bywa. Tutaj wypływa ze skał. Tak po prostu. To bardzo malownicze miejsce i bardzo miłe zakończenie zwiedzania Islandii. A woda wygląda tak, że chciałoby się do niej wskoczyć!
Warto wspomnieć, że zaraz obok Hraunfossar  znajduje się wodospad Barnafoss, zwany też Wodospadem Dzieci – ku pamięci nieszczęśliwego wypadku, w którym dwoje dzieci z pobliskiej farmy pochłonęła spiętrzona woda. Robi wrażenie (chociaż mniejsze niż Hraunfossar), ale jest właściwie  niefotogeniczny z powodu skał, w których się chowa.
 Hraunfossar

 

Hraunfossar
Barnafoss
Czas kierować się w stronę Reykjaviku i tam przenocować. To by było na tyle, jeśli chodzi o nasze islandzkie wojaże. Czeka nas jeszcze tylko jedna (dla niektórych zapewne wątpliwa) atrakcja: Hákarl, czyli słynny zgniły rekin, “przysmak” Islandii. Kupiliśmy go w supermarkecie, bo nie mogliśmy znaleźć nigdzie lokalnie. Jak smakuje? Na początku bardziej zwraca się uwagę na konsystencję – podobna trochę do tofu. No i od razu po otwarciu opakowania w nos uderza ostry, octowo-rybny zapach. Żuję, żuję, żuję… Nie jest tak źle. Połykam. Niemal natychmiast po gardle, języku, całym przełyku i nosie rozchodzi się smako-zapach kiszonej padliny. Dokładnie tak, jakbyście coś zdechłego i zgniłego (niekoniecznie rybę) ukisili i polali wodą z korniszonów. Aż w nosie kręci, a ten smako-zapach dosłownie wwierca się w ciało. Pychota!
Podajemy przepis: zdechłego rekina polarnego zakopać w dziurze w ziemi (piach i żwir), przycisnąć kamieniem i zostawić na 6-12 tygodni, zależnie od pory roku. Kiedy już zgnije całkowicie oznacza to, że nie ma już w nim szkodliwych dla zdrowia toksyn (surowy rekin polarny jest trujący). Teraz tniemy go na paski i wieszamy do wyschnięcia na kilka miesięcy. Kiedy skórka zrobi się brązowa, mozemy ją usunąć, pociąć mięso na jeszcze mniejsze kawałki i konsumować. Lub szczelnie zapakować na później. Smacznego!
Tak wygląda żywy rekin polarny.
Zdjęcie z sieci.

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply